Forum członków Zakonu Smoka Ultima On Line - witaj! Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości.
Forum Forum członków Zakonu Smoka Ultima On Line Strona Główna                    FAQ
                Szukaj
             Użytkownicy
          Grupy
       Galerie
    Rejestracja
Zaloguj
Podanie rekrutacyjne, Kaltor Skyhunter
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum członków Zakonu Smoka Ultima On Line Strona Główna -> Opisy rejestracyjne
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kaltor Skyhunter
Gość
PostWysłany: Czw 21:46, 01 Lis 2007






Zapytacie zapewne, kim jest okryty ciemnym płaszczem wędrowiec, pragnący dołączyć do Waszego zgrupowania… Postaram się opowiedzieć pokrótce o swoich losach. Wybaczcie, jeśli opowieść będzie nieco nieskładna i wypełniona retrospekcjami – wydarzenia ostatnich tygodni wciąż silnie żyją w mojej psychice, zacierając cienie odległej przeszłości.

Uderzenie, uderzenie, ból, zadrapanie, uderzenie, rana, uderzenie, uderzenie, krew, ból, wiele, wiele krwi, ciemność…
- „Wstawaj! Wstawaj i błagaj o przebaczenie, elficki psie!”
Z wielkim trudem podniosłem się z zimnej, kuchennej posadzki i choć krew napływała mi do oczu, spojrzałem w twarz mego oprawcy. Khathun, nadzorca służby, nigdy nie był pobłażliwy wobec swoich podwładnych, ale dziś wpadł w prawdziwy szał.
- „Jak śmiałeś… Durniu, naprawdę wierzyłeś, że ujdzie ci to płazem?!”
- „Ja…” - przez chwilę nie mogłem powiedzieć nic więcej, gdyż zakrztusiłem się swoją własną krwią – „… nie ukradłem tej księgi. Nie chciałem ukraść, chciałem tylko pożyczyć, poczytać…”
- „Milcz, szmato! Łżesz! Łżesz, jak każdy śmieć z twojego zapchlonego gatunku! Będziesz tłumaczył się przed Mistrzem, zobaczymy, czy uwierzy w twoje brednie!”
Nie miałem złudzeń, jak zakończy się to „tłumaczenie”. Aldavandrel był jednym z hrabiów na włościach diabelskiego władcy drugiej warstwy piekieł, Dispatera. Od wielu lat konsekwentnie robił wszystko, by dogonić swego suwerena w okrucieństwie, przepełniającym jego serce. I był coraz bliżej tego celu.
Zakuty w kajdany, powlokłem się za Khathunem i kilkoma innymi ogrami-strażnikami do jednego z gabinetów Aldavandrela. Choć rany na plecach wciąż piekły niemiłosiernie, nie to było aktualnie największym z moich zmartwień. Wiedziałem, że jeśli Mistrz będzie w złym humorze (a rzadko bywało inaczej), to uderzenia bicza Khathuna będą najprzyjemniejszym z wydarzeń dzisiejszego dnia.
W milczeniu mijaliśmy biblioteki i laboratoria, w których krzątali się podobni do mnie słudzy. Kilku z nich rzuciło mi zatrwożone spojrzenia, po czym pośpiesznie wróciło do pracy. Wiedzieli, że zbyt długa zwłoka w działaniu mogłaby oznaczać podzielenie mojego losu.

Jako dziecko, mieszkałem razem z rodziną w niewielkiej, spokojnej mieścinie. Zawsze byłem uzdolniony, charyzmatyczny i ciekawy świata… Wiem, wiem, przechwalam się. Uwierzcie jednak, że cechy te okazały się dla mnie straszliwym przekleństwem.
Nauczyciele uważali, iż koniecznie powinienem rozwijać swe muzyczne umiejętności – dysponowałem niezwykle czułym uchem, zręcznymi palcami i wyczuciem rytmu. Po ukończeniu edukacji w lokalnej szkole muzycznej, otrzymałem stypendium od jednego z tamtejszych mecenasów. Zdobyte w ten sposób pieniądze umożliwiły mi studia na wyższej uczelni w stolicy kraju. Ukończenie owego kursu oraz zdobyte w jego czasie znajomości otwierały mi drzwi do kariery, sławy i pieniędzy. Tego wszystkiego było jednak dla mnie o wiele za mało…
Nie chciałem zostać kolejną gwiazdą kilku wieczorów, o której zapomina się, gdy tylko pojawiają się nowe twarze na scenie. Pragnąłem na zawsze wpisać się w historię mojego kraju, rozszerzyć dostępne mi horyzonty potęgi poza granice wyobrażeń.
Podczas studiów, spośród wielu znajomych, szczególnie fascynował mnie jeden człowiek. Krążyły plotki, iż jego rodzice parali się demonologią, ba, że w krwi jego rodu płynie nawet nieco diabelskiej krwi… Ja widziałem w nim jednak jedynie klucz do realizacji swych pragnień. Laurethol, bo tak brzmiało jego imię, poza muzycznym talentem dysponował również potężnymi zdolnościami magicznymi. Głosił teorię, iż świat, jaki znamy to nic innego, niż perfekcyjna, nieskończona pieśń o wielkiej złożoności i wielu głębiach brzmienia. Twierdził, iż poprzez powiązanie ze sobą magii i muzyki można trwale ingerować w ową pieśń, modyfikować fundamentalne zasady, rządzące światem tak, by bardziej nam odpowiadały. Potrzeba do tego jedynie wystarczającej odwagi, talentu… Oraz mocy.

Z pierwszymi dwiema cechami nigdy nie miałem problemów. Zapisałem się na zaoczne kursy magii, spędziłem również wraz z Lauretholem i jego znajomymi wiele nocy na dysputach na temat jego teorii oraz możliwych sposobów jej realizacji. Trwało to miesiącami – w tym czasie nasze zgromadzenie opuszczało coraz więcej członków. Jedni sądzili, że jesteśmy szaleni, inni – że zgłębiane przez nas dziedziny wiedzy są zbyt skomplikowane i niebezpieczne dla grupki fanatycznych studentów. Ja i Laurethol nigdy jednak się nie poddaliśmy. Krok po kroku dopracowywaliśmy nasze plany zdobycia potęgi.

Po ukończeniu studiów, nasze drogi się rozeszły. Laurethol wrócił na północ, w swe rodzinne strony, zaś ja udałem się do mego miasteczka. Gdy dotarłem na miejsce, dowiedziałem się, iż moi rodzice już nie żyją, zmarli ze starości – to jednak tylko utwierdziło mnie w moich planach. Wróciłem do domu nie po to, by wieść szczęśliwe życie, lecz po to, by zmieść go z powierzchni ziemi.

W końcowym stadium nauki na uczelni, zaczęliśmy z Lauretholem międzywymiarowe pertraktacje z pomniejszymi diabłami – w trakcie całonocnych rytuałów przyzywaliśmy je, więziliśmy i wymuszaliśmy odpowiedzi na nurtujące nas pytania. Po pewnym czasie, z niejasnych wskazówek i chaotycznych wypowiedzi, zaczął wyłaniać się plan działania. By zwrócić na siebie uwagę potężniejszych władców zła, każdy z nas musiał dopuścić się straszliwej zbrodni. Proszę, nie oceniajcie mnie zbyt pochopnie – nie byłem zły, jedynie ślepy. Wierzyłem, że zabicie kilkudziesięciu elfów to jedynie poświęcenie, konieczne w dążeniach do wyższego dobra. Byłem przekonany, iż mając możliwość zmiany świata, przywrócę moje ofiary do życia, rekompensując im ich cierpienie stukrotnie. To miał być tylko środek…

Piromancja to potężna dziedzina magii. Wystarczająco potężna, by spalić niewielką wioskę. Po powrocie do rodzinnego domu nie opuszczałem go przez kilka dni, pieczołowicie przygotowując rytuał ognia, który wkrótce miał pochłonąć kilkadziesiąt elfickich żyć. Byłem przekonany, iż tak bestialski mord przyciągnie uwagę włodarzy piekieł.

Nadeszła wreszcie owa pamiętna noc… Języki ognia tańczyły w swoistym dance macabre wraz z krzykami umierających. Stałem pośrodku tego piekła, czując się zupełnie pusty w środku – żadnych uczuć, żalu, wyrzutów sumienia, radości – pozostało jedynie wyczekiwanie. Nie czekałem długo… Niespotykana ilość cierpienia, jaką powołałem do istnienia osłabiła lokalne powłoki multiwersum na tyle, iż diabelscy żołnierze zdołali otworzyć dla siebie w okolicy niestabilne portale do mojego świata. W mgnieniu oka zostałem ogłuszony, związany i zawleczony do fortecy Aldavandrela, by służyć tam przez następne lata jako nędzny sługa, niewolnik piekielnego czarta.

Przez ten cały czas zastanawiałem się, co uczyniłem źle. W którym miejscu mojego planu popełniłem błąd? Wreszcie, wraz z rozmyślaniami nadeszły wyrzuty sumienia i zrozumienie prawdy. Diabły, które przesłuchiwaliśmy w trakcie nocnych rytuałów, okłamały nas…
Odbierając życie moim pobratymcom, zabiłem również wszystkie wzniosłe idee, do jakich kiedykolwiek dążyłem. W drodze do potęgi tak naprawdę nie liczy się efekt, lecz droga po jakiej kroczymy. Nie można osiągnąć dobra, czyniąc zło. Ja i Laurethol byliśmy ślepymi głupcami… Czemu zrozumiałem to tak późno? Czemu tyle elfów musiało przypłacić życiem mój tragiczny błąd?

Zmuszony byłem przerwać wspominanie swojej przeszłości, gdyż dotarliśmy właśnie do gabinetu Aldavandrela. Po uprzednim zapukaniu Khathun otrzymał pozwolenie na wejście do środka. W chwilę po otwarciu drzwi otrzymałem silne uderzenie w plecy ogrzą pięścią, w wyniku czego runąłem na ziemię, łamiąc sobie nos. Kątem oka dostrzegłem, iż prowadzący mnie dotychczas strażnicy klękają przed Mistrzem, opuszczając nisko głowy. Chwilę później, otrzymałem kopniak w bok, zachęcający mnie do podniesienia się z podłogi – co przy obecnym stanie mojego organizmu wcale nie było takie łatwe.

Gdy stanąłem wreszcie na drżących nogach, ujrzałem parę krwiście czerwonych oczu, wpatrujących się we mnie z nienawiścią.
Gdyby nie skrzydła, ogon, kopyta, szpony i skóra w kolorze płomieni, Aldavandrel mógłby uchodzić za naprawdę przystojnego osobnika. Wysoki, szczupły, zawsze poruszał się z wielką gracją. Niezwykle lubił skrywać pod maską uprzejmości swoje prawdziwe uczucia – teraz jednak, odrzucił wszystkie pozory spokoju.
-„Dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego ukradłeś tę książkę z mojej prywatnej biblioteki?” – wysyczał z nienawiścią.
Nic nie odpowiedziałem.
-„Czyżbyś wierzył, że lepsza znajomość magii pozwoli ci wyrwać się z mojego zamku i wrócić do domu? Myślisz, że po tym, co zrobiłeś kiedykolwiek zostanie zwrócona ci wolność? Że możesz wrócić do swojej krainy i odpracowywać swoje grzechy pomimo zaprzedania mi swojej duszy? Jesteś żałosny…”
Nadal milczałem. Bo cóż więcej mogłem uczynić? Aldavandrel mówił prawdę.
-„A może masz inne cele? Chodzi o bunt? Wy, elfickie psy, nigdy nie wiecie, kiedy się poddać… Za wszelką cenę bronicie jakichś bzdurnych ideałów, jakby mogły one ocalić was przed okrutną rzeczywistością. Gdzież są teraz twoje ideały, Kaltorze? Wszystkie zginęły! Osobiście spaliłeś je w płomieniach! Uważasz, że którykolwiek z moich niewolników pójdzie za kimś takim, jak ty?!”
Piekielny czart, który właśnie na mnie wrzeszczał, nie miał zbyt wielu słabych punktów… Ale mania prześladowcza definitywnie do nich należała. Udawaną pewnością siebie maskował strach przed buntem swych sług. Doskonale wiedziałem, że moja sytuacja gwałtownie się pogorszyła. Póki byłem słaby, nie stanowiłem zagrożenia, Aldavandrel pozwalał mi wegetować w swych włościach. Jeśli jednak miałbym stać się dla niego niebezpieczny… Strach pomyśleć, co mógłby uczynić, bym przestał „stanowić zagrożenie”.
Moje słabe próby zaprzeczenia zginęły w jego szaleńczym śmiechu.
-„Nie obchodzą mnie twoje słowa, nędzny elfie. Nie pozwolę sobie na jakiekolwiek przejawy nieposłuszeństwa wśród mych sług. Mógłbym cię torturować i zabić, ale to byłoby za proste… Mam wobec ciebie o wiele ciekawsze plany.”
Aldavandrel wstał i zaczął szeptać zaklęcie. Pomimo zestresowania, rozpoznałem czar ze szkoły Przyzywania. Co więcej, było to potężne zaklęcie, łączące wymiary. Piekielny czart otwierał portal do miejsca, w którym z pewnością nie chciałem się znaleźć. W swojej sytuacji nie miałem jednak zbyt wielkiego wyboru.
Gdy brama została otwarta, diabeł dał krótki znak Khathunowi. Potężne ręce ogra chwyciły mnie i wrzuciły prosto w portal. Migoczące światła, kakofonia dźwięków i uczucie spadania z ogromną prędkością wystarczyły, by doprowadzić mnie do utraty przytomności.

Trudno powiedzieć, jak długo leżałem nieprzytomny. Po odzyskaniu świadomości, spoczywałem bez ruchu na miękkim podłożu przez jakieś kilkanaście minut. Obawiałem się, że jakikolwiek ruch natychmiast przypomniałby mi o wszystkich ranach, stłuczeniach i złamaniach, jakich w ostatnim czasie doznało moje ciało. Początkowo, wyobrażałem sobie, że cała ta historia była tylko snem, że otwierając oczy ujrzę swoją znajomą pryczę w zamku piekielnego hrabiego. Nie słysząc jednak żadnego wrzeszczącego nadzorcy niewolników, powoli dopuszczałem do siebie świadomość, że wydarzenia poprzedniego dnia nie przyśniły mi się. Powoli otworzyłem oczy i spróbowałem poruszyć ręką. Żadnego bólu. Poruszyłem drugą, a gdy i w tym przypadku nie odczułem poważniejszej dolegliwości, spróbowałem wstać.

Niewiele brakowało, a z bólu przewróciłbym się na ziemię. Nie ulegało wątpliwości, że moja lewa noga jest co najmniej zwichnięta – a może i złamana. Zdążyłem oprzeć się o pobliskie drzewo i tylko to uchroniło mnie przed ponownym wylądowaniem na glebie.
Wokół siebie ujrzałem pole uprawne z czymś, co wyglądało na młode ziemniaki, rzadki las oraz jakieś zabudowania, majaczące na północnym wschodzie. Nieopodal wznosiła się mała, wiejska chałupka.
-„Halo! Panie, co Pan robisz na moim polu? To je własność prywatna! Halo! Głuchy jakiś, czy co?”
Spojrzałem w kierunku głosu. Niski, krępy człowiek z widłami w rękach zmierzał powoli od strony chatki w moim kierunku. Jego twarz pokrywały pierwsze zmarszczki, zaś wysokie czoło świadczyło o łysinie, powoli, acz nieustępliwie wkradającej się na jego głowę. Ubrany był w krótkie, brązowe, brudne od ziemi spodnie oraz szarą koszulę bez rękawów. Mówiąc krótko – przypominał typowego farmera. Przystanął kilkanaście metrów ode mnie, przyglądając mi się uważnie.
-„Pan jesteś ranny? No powiedzże Pan coś, jeśli Pan rozumiesz po ludzku!”
Mówił we Wspólnym języku. Moje studia na wyższej uczelni do czegoś się wreszcie przydały.
-„G…Gdzie ja jestem?”
-„Z drzewaś się Pan urwał, czy przecholowałżeś Pan z jakąś dzieweczką wczoraj w nocy? To ziemie miłościwie nam panującego Lorda Britisha, a miasto – tu wskazał palcem na odległe zabudowania – to wielka Britannia, stolica Sosarii, miasto piękne, a wspaniałe, bogate, a zaludnione. JADŹKA! Chodź no tu na chwilę!”
Ostatnie zdanie farmer wywrzeszczał w stronę chaty. Chwilę później, wyszła z niej kobieta, po wyglądzie której znać było wiele przepracowanych w polu godzin. Ręce pokryte miała zmarszczkami, jej długie, czarne włosy spięte były w kok. Miała na sobie podobną, szarą koszulę do farmera oraz wypłowiałą, zieloną spódnicę. Wyglądała na nie więcej, niż 50 lat.
Kobieta pośpieszyła w naszym kierunku. W tym samym czasie, farmer podszedł do mnie i ponownie zaczął trajkotać.
-„A Pan skądeś się tu wziął? Nigdy żem Pana wcześniej nie widział w tych stronach. Pan coś sobie złamałeś, że tak się trzymasz tego drzewa? Tak, tak… widzę, noga ranna. Nic to, my prości ludzie jesteśmy, ale pomóc w potrzebie – pomożemy zawsze. Nie wyglądasz Pan na takiego, który ma gdzie iść – póki Pan nie wyzdrowiejesz, możesz zostać w naszej chałupie. Luksusów to tam nie ma, ale wyżyć się da. Potem się zobaczy… Na razie, zaprowadzimy Pana do jakiegoś przyzwoitego łóżka, bo ta ziemia to raczej mało wygodna jest. Jadźka, weź no pomóż Panu, przytrzymaj go z drugiej strony, widzisz przecież, że Pan jest ranny!”

Nie mogłem wyksztusić z siebie słowa. Może dlatego, że cała ta sytuacja wydarzyła się tak szybko… Była to również najprzyjemniejsza rzecz, jaka przytrafiła mi się w ciągu ostatnich lat. Nieznajomy człowiek nie wiedząc o mnie nic przyjmował mnie pod swój dach tylko dlatego, że potrzebowałem pomocy. Żal ściska mi serce gdy pomyślę, o ile ci farmerzy byli bliżej osiągnięcia wyznawanych przeze mnie ideałów ode mnie samego. Nie potrzebowali wielkiej potęgi, ani diabolicznych sojuszników, by zrobić coś dobrego. Pomogli mi, bo taka była ich natura.

Kilka tygodni później, z rozmów starego wieśniaka wiedziałem już dużo więcej o tym świecie. Złamana noga powoli zaczęła odzyskiwać dawną sprawność. Nadszedł wreszcie czas, gdy postanowiłem opuścić chatę farmerów – żaden z nich nie wygoniłby mnie z niej, lecz czułem, iż nie mogę dłużej nadużywać ich gościnności. Nadszedł czas, gdy wreszcie musiałem rozpocząć życie w nowym świecie… I zrozumieć, czemu Aldavandrel mnie tu wygnał.

Obecnie, moja sytuacja wygląda już zupełnie inaczej. Nauczyłem się wykorzystywać wrodzoną charyzmę i muzyczne uzdolnienia do oswajania dzikich bestii tego świata – szczególnie zaprzyjaźniłem się z pewnym lodowym smokiem oraz dziwnym, trójogoniastym lisem. Dorobiłem się również kilku groszy na koncie w tutejszym banku narodowym.
Piekielny Czart wiedział, co robi, gdy zesłał mnie do tego miejsca… Multiwersalny Splot jest tutaj o wiele słabszy, niż w fortecy Aldavandrela. Mówiąc prościej, można otworzyć portal do tego miejsca – ale nie da się już stąd wydostać. Wygląda na to, że nigdy nie dane mi będzie odpokutować w mym świecie za grzechy przeszłości. Skoro nie mogę odmienić tego, co już się wydarzyło, pozostaje mi spojrzeć w przyszłość i kroczyć ku niej z podniesioną głową. W końcu, tutaj również mogę zrobić coś dobrego… I to bez pomocy diabłów.

Nick postaci – Kaltor Skyhunter

To tyle tytułem krótkiego wstępu. Opiszę teraz moją postać nieco bardziej technicznie.
100 taming (zjedzony PS 110)
100 animal lore
100 veterinary
100 magery
100 musicanship
100 peacemaking
100 discordance

Arsenał bojowy:
Perfekcyjnie skoksana wyrma i kitsune, skoksany rept, nieskoksany smok oraz nightmare – wszystko oczywiście bonded.

Pozostaje mi zatem oczekiwać na rozpatrzenie mojego podania…
Zamoyski
GuildMaster
PostWysłany: Czw 21:55, 01 Lis 2007


Dołączył: 07 Sie 2007

Posty: 33
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Noo, dawno u nas nie kogoś, kto by tak się przyłożył. Ja osobiście cię chętnie zobaczę w ZS Smile

Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
LecterShan
GuildMaster
PostWysłany: Czw 22:04, 01 Lis 2007


Dołączył: 09 Cze 2007

Posty: 84
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Warszawa

NOOOOO SYTO> PRZYJMUJĘ

Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Evan
Rycerz
PostWysłany: Pią 16:48, 02 Lis 2007


Dołączył: 24 Lip 2007

Posty: 37
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

I cóż mi mówić więcej Smile WItaj wśród Nas Bracie

Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum członków Zakonu Smoka Ultima On Line Strona Główna -> Opisy rejestracyjne Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach



fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo

Bearshare


Regulamin